Darek Kadulski
Administracja sądowa (jak i prokuratorska) pada od lat przy głośnym sprzeciwie związków zawodowych, i nie tylko. Dlaczego?
Od wielu lat związki zawodowe alarmują, a od dłuższego czasu protestują. Większa ich część nie wyciąga zwyczajnie rąk po więcej pieniędzy. Wzrostu wynagrodzeń oczywiście też chcą, ale domagają się czegoś, co powinno być standardem – uregulowania wynagrodzeń. Te pogrążone są bowiem w chaosie. W praktyce nie są zupełnie uregulowane. Jedyne, o czym wspominają przepisy to widełki: [1] dla pracowników wspomagających pion orzeczniczy (sekretariaty sądowe) od 2,25 tys. do 7 tys., [2] dla pozostałych stanowisk od 2,25 tys. do 12 tys. Reszta w każdym sądzie według możliwości, a czasami uznania dyrektora. W efekcie panuje jeden wielki bałagan, którego dotąd nikt nie posprzątał. Większość zresztą zarabia zdecydowanie bliżej dolnych niż górnych granic.
Na administracji sądowej przeprowadzano już liczne, zwykle nieudane eksperymenty. Tzw. informatyzacja powodująca tworzenie niezliczonych systemów, które nie są kompatywilne i obniżają efektywność, pomimo tego, że w mediach obtrąbiony jest sukces, agencje pracy tymczasowej, podnoszenie i obniżanie wymagań dotyczących wykształcenia i wiele innych, które wskazują na działania wielu ministrów bez szerszego planu działania, no i oczywiście, co charakterystyczne dla naszego kraju – bez kontynuacji – bo przecież każdy następny jest najlepszy.
Związki tłumaczyły, informowały, wskazywały na zagrożenia, ale kto by tam ich słuchał. Wprawdzie mądrzy tego świata porównują je do pszczół, które mogą denerwować swoich brzęczeniem za uchem, ale bez nich nie ma normalnego świata – jednak decydenci zwykle nie są skłonni się wsłuchać w to brzęczenie. Pytanie: dlaczego?
Może wynika to ze zwykłej ignorancji. Może z tego, że utarł się stereotyp związków jako tych, które po prostu ciągle chcą więcej. Może dlatego, że sprawny sąd i prokuratura nie są wszystkim na rękę. Trudno jednoznacznie stwierdzić. Pewne jest jedno – od związków zawodowych rząd dowie się więcej niż od innych. A przecież żaden minister nie wie – śmiało stawiam taką tezę – jak wyglądają realia sądowe i szara sądowa rzeczywistość. Minister słucha docierających do niego sygnałów z różnych stron. Od pracowników wiele się nie dowie, bo oni z nim kontaktu nie mają, więc polega na tym, co usłyszy od innych. W czasie uroczystości i sporadycznych wizyt w sądach trudno o rozmowę z szeregowym pracownikiem. Oczywiście cennym źródłem informacji są dyrektorzy. Jednak przedstawiany przez nich obraz dotknięty jest dwoma wadami – po pierwsze to perspektywa wyłącznie pracodawcy, a po wtóre – dyrektor podlega ministrowi i z dnia na dzień może stracić robotę. Wprawdzie nie jest to jakaś szczególnie intratna fucha – patrząc na poziom wynagrodzeń dyrektorów, odpowiedzialność za sprawność sądu i ciągłe mierzenie się z brakami finansowymi i etatowymi – niemniej jednak mało kto zaryzykuje wprost krytykę wobec prowadzonej polityki. No, chyba że ktoś się łudzi, że tak jest…
Po wielu eksperymentach, zamiataniu pod dywan problemów kadrowych, powszechnym kulcie statystyk, opanowania wpływu i ignorowaniu głosów rozpaczy związków, administracja sądowa pada na przysłowiowy pysk.
W Warszawie od 7 maja nieustannie w miasteczku namiotowym protestują ofiary wieloletnich zaniedbań. Nie bez powodu Warszawiacy mogli zobaczyć w miasteczku zorganizowaną galerię Ministerstwa Głuchych i Ślepych, czy happening przedstawiający obrady „Dziadowskiego sądu”. Czy ich głos też zostanie zignorowany?